wtorek, 6 maja 2014

Majówka

Udało nam się i tym razem wyjechać na majówkę - tradycyjnie do Wrocławia (tak, lało jak zwykle).
Wyjechaliśmy bladym świtem 1 maja (7.15), żeby uniknąć korków. Wydawało nam się, że dzieci ściągnięte z łóżka 15-20 minut wcześniej niż zazwyczaj wstają, prześpią się w samochodzie, co da nam niewątpliwy komfort jazdy. Oczywiście przeliczyliśmy się, gdyż chłopcy podnieceni perspektywą wyprawy byli ożywieni bardziej niż zazwyczaj. Niestety zapomniałam zapakować audiobooków, więc co 5-10 minut wybuchały kłótnie i przepychanki, od których udawało nam się czasem odwrócić ich uwagę, a to "polami rzepaków", a to dziwnymi wiaduktami, a to szukaniem parkingu ze stacją benzynową na postój, a to w końcu zabawą w wymyślanie wyrazów na ostatnie litery.





300 km udało nam się pokonać w 3,5 h z postojem i lekkim korkiem na bramkach przed Wrocławiem. Na drogę naszykowałam kanapki, ulubione soki, słodkie przekąski (wszystko szczelnie zamknięte w lodówce turystycznej), w związku z tym ani Kajtek, ani Kacper nie byli głodni - przed wyjazdem zjedli płatki na mleku.



Wieźliśmy też podarki dla psa Przyjaciół, którzy dzielnie znoszą kilkudniowe towarzystwo naszej bandy. Pies okazał się największą atrakcją pierwszego dnia, choć chłopcy, nie obyci ze zwierzętami, musieli dostosować się do reguł panujących w domu, dotyczących zabawy z czworonogiem. Tym razem okazało się, że sierść ich nie rusza, więc arsenał odczulających leków, które ze sobą zabrałam nie był potrzebny.
Ponieważ plan pobytu był mi wcześniej znany (dzięki Moniu) zapowiedziałam poszukiwania krasnali i wizytę w Muzeum Przyrodniczym, które zresztą udało nam się jeszcze w domu zwiedzić wirtualnie.



W muzeum uwidoczniły się kolosalne różnice w charakterach chłopców. Kacper oglądał i uważnie słuchał tłumaczenia Pani przewodnik o cyklu rozwojowym jedwabnika. Było mu bardzo przykro i smutno, że wspomniany jedwabnik po złożeniu jajeczek umiera. Kajtek zaś, dokładnie jak M, zwiedzał na czas. Wszystko go ciekawiło, wszędzie musiał iść i to natychmiast wykrzykując ile sił, żebyśmy szybko przyszli zobaczyć, co tu jeszcze jest fajnego. Dopiero po jakimś czasie wracał do tego, co go bardziej zaciekawiło.



Oczywiście bez cienia pretensji pozwoliliśmy mu na to, gdyż wizyta w muzeum ma być frajdą i przyjemnością. Mimo pozornego braku skupienia Kajtek dokładnie wie, co widział i co mu się najbardziej podobało. Warto też na takie zwiedzanie iść co najmniej we czwórkę, tak żeby nie musieć wypośrodkowywać zachowań między dziećmi, bo nikt nie będzie zadowolony, a opiekun dostanie szału. A tak każdy idzie "ze swoim dzieckiem" i zwiedza według jego rytmu.



Wrocław jest miastem wyjątkowo przyjaznym dzieciom. Pomysł rozmieszczenia figurek krasnali po całym mieście jest naprawdę strzałem w dziesiątkę! Dostępne są mapki z krasnalami, z ich nazwami i fotografiami (znów dzięki Moniu!). Każdy krasnal ma swoja śmieszną nazwę, atrybuty, każdy też jest inny. Gdyby tylko pogoda dopisała może udałoby nam się znaleść ich więcej niż 61 :)







Tego dnia udało nam się również zorganizować ognisko ze smażeniem kiełbasek, co chłopcy do dziś wspominają. Grill nie jest taką frajdą, bo nie można za bardzo w nim - oprócz konsumpcji - uczestniczyć. Ognisko, to już zupełnie inna bajka.

Następnego uroczo deszczowego ranka, udaliśmy się na wyprawę do pobliskiego lasu, gdzie oprócz przemoczonych butów (tak, matka-polka zapomniała zapakować kaloszy) spotkaliśmy "rzepaki", ślimaki, butki lęgowe i dziuplo-norę myszy w porywach do lisa. Oczywiście byliśmy z psem, więc Kajtek mógł popisać się znajomością spacerowych reguł, czyli: nie wolno skakać na ludzi, nie wolno za bardzo się oddalać, nie wolno wchodzić do wody i błota. Reguły te dotyczyły zarówno psa, jak i dzieci :)
M. heroicznie udał się w knieje, aby zerwać liście paproci, które ususzone dzieci zabrały w poniedziałek do przedszkola.




Z racji cholernego zimna i przemoczonych butów nie udało nam się zwiedzić zaplanowanego Muzeum Poczty (ale chodzi też o to, żeby plany elastycznie modyfikować w zależności od sytuacji zastanej). W crocsach buszowaliśmy po Starym Mieście fotografując niezliczone chmary krasnali, a na koniec była niespodzianka - Manufaktura Cukierków, gdzie odbył się pokaz wytwarzania karmelowych słodyczy, a dzieci samodzielnie wykonały własne lizaki.





Baliśmy się, jak się okazało słusznie, korków, więc wróciliśmy do domu 3 maja późnym popołudniem, pozostawiając sobie jeszcze jeden dzień na obiad u Dziadków i opranie całej przemoczonej garderoby.
Polecam Wrocław, dziękuję Leszczom za całokształt :)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz