Diagnoza prosta - przesilenie, ale z dziećmi nic proste nie jest.
Ja: Skarby moje piękne, wstajemy, czas do szkoły (w dni wolne już od dawna są na nogach, teraz śpią jak zabici)... Ubrania Wam przyszykowałam..
K: Nie będę wstawał! Spać mi się chce! Nienawidzę szkoły!
I zaczyna się: pośpieszcie się, poprawcie koszulki, kołnierze, skarpetki, jedzcie wreszcie, umyjcie zęby, nie na raz do łazienki, spakujcie drugie śniadanie, nie - nie ma dziś w nim słodyczy, ubieraj mundurek, popraw kurtkę, zawiąż buty, nie - sam musisz je zawiązać, spóźnimy się na tramwaj, uważaj i patrz pod nogi, bo znów się potkniesz, nie dłub w nosie, nie liż szyby....
Minęło 55 minut od wstania...
Dziś jak zobaczyłam, że Kaj znów zle zapiął kurtkę i rozszedł mu się zamek zaczęłam kląć, ostro...do dziecka. Opamiętanie przyszło po 2 sekundach, przeprosiłam..
Gdy wszystko, co chce niebo dać zamieniam w ogień..
Zaczęli się kłócić. Reagować? Udawać, że się nie słyszy? A może to olać po prostu. Najwyżej wyrżnie, rozwali spodnie, może i głowę. Niech wrzeszczą na siebie, co mnie to obchodzi?
Niestety obchodzi...
Nie może rozwalić spodni, bo ma tylko 2 pary, nie mam kiedy, ani za co kupować następnych. Rozwali sobie łeb trzeba będzie jechać na Prokocim. Cały dzień w plecy. Bez sensu, lepiej złapać za rękę. Kłócą się? Może to i dobrze, nie można tłumić emocji. Potem im strzelę gatkę o braterskiej miłości. Dziś wjadę na wyrzuty sumienia i uzmysłowię, że fajnie zobaczyć wokół siebie uśmiechnięte, szczęśliwe twarze, a nie wieczne fochy i postawa na NIE.
W szkole nie ma jeszcze dużo ludzi. Udało nam się wstrzelić w moment, gdy "świetlicowe dzieci" są już na świetlicy, a inne jeszcze nie przyszły. Siadam przed szatnią. Słodziki przebierają się bez nadzoru. 5 minut, 10 minut. Zerkam - kurtki już zdjęli. Dalej wysiaduję, czuję jak mi łzy płyną po twarzy.. Dzwonią mi w głowie słowa A.: "Czego ryczysz głupia, przecież wszystko jest w porządku!"
Nie rozstrzaskałam skroni o podłogę. Póki co...