piątek, 3 października 2014

Pierdółki zakupowe

Nie wiem, czy Wy też tak macie, ale jadąc na zakupy (duże raz w tygodniu) lubię kupić jakąś "pierdołkę" moim chłopcom.
Czasem są to wypasione żelki, zakręcona pianka Scooby Doo, czasem książeczki z naklejkami i zadaniami do samodzielnego wykonania, czasem nowa książka do czytania na dobranoc, skarpetki z Mistrzem Yodą, chusteczki Angry Birds i takie tam.
Kajtek i Kacper są wyjątkowo wdzięczni do kupowania prezentów, bo cieszy ich wszystko, co okazują bardzo wylewnie.
Z jednej strony nie chcę ich przyzwyczajać do tego, że z każdego wyjścia na zakupy coś dostają, bo potem od progu wita mnie pytanie: "A co mi kupiłaś?". Poza tym codzienne prezenty zatracają radość z tych wyczekiwanych - urodzinowych, mikołajowych.
Z drugiej strony z rozrzewnieniem wspominam swoje dziecięce czasy, gdy pierwsza "wyrywałam się" do rozpakowywania siatek przytarganych przez Mamę do domu, żeby zobaczyć, co dla mnie dziś ma - zazwyczaj były to "ciepłe lody", których dzisiaj nie cierpię :)
Staram się uczyć chłopców tego, że należy pomagać w zakupach. Nie zabieramy ich raczej do supermarketów, gdyż w hałasie i tłumie ludzi Kajtek czuje się nieswojo. Od czasu do czasu udajemy się na rajd po Smyku, gdzie ustalamy, że mogą oglądać, ale nie będziemy nic kupować i nie ma z tym większego problemu (niestety "smykowe" ceny przerastają nasze możliwości, zwłaszcza, że wszystko trzeba liczyć podwójnie).
Wracając do domu dzwonię po chłopaków, którzy już na mnie czekają pod domem i pomagają wtargać wszystko na górę, przy okazji zaglądając do siat i usiłując dostrzec, co też takiego jest dla nich. Zawsze przypomina mi się w tym miejscu moja sąsiadka, matka trzech dorosłych synów, którzy z nimi mieszkają, którą spotkałam kiedyś w windzie uginającą się od stosu pudeł z zakupami na rękach. Pytam jej, czy oszalała, że mając czterech facetów w domu sama taszczy to wszystko?! Ona mi na to z rozbrajającą szczerością odpowiada, że już się tak przyzwyczaiła.


Pamiętam też, gdy po tygodniu proszenia M. o przyniesienie dwóch skrzynek z garażu na balkon, zeszłam po nie z chłopcami. Każdy z nich wziął po jednej skrzyni i sapiąc wnieśli je na balkon, ku uciesze obserwujących nas sąsiadów - ja trzymałam im drzwi i opiekowałam się kluczami do domu!
Nie chodzi mi też o kolekcjonowanie chińszczyzny, raczej o gest, który sprawia, że dzieci zajęte "nowością" spędzają na zabawie/czytaniu/naklejaniu całe popołudnie. Nawet maleńka saszetka z ludzikami Lego sprawia, że na nowo ożywa w nich pasja kreowania nowych światów z klocków i ani telewizor, ani tablet nie są im tego dnia niezbędne.
Ostatnio jednak mając okazję do łażenia po galeriach doszłam do wniosku, że.... nie ma co kupić! Albo są to rzeczy, na które są już za duzi, albo już to mają, albo jest tak cholernie drogo, że i na prezent pod choinkę bym się zastanawiała, czy warto? Czyżby między wrześniowym boomem na przybory szkolne, a Mikołajem nie ma już nic?
Całe szczęście, że w ostateczności zawsze zostaje Empik. Kacper i Kajtek uwielbiają książki (ciekawe, po kim to mają?:), więc jest to zawsze dobry pomysł na prezent. Naszym ostatnim hitem jest Koszmarny Karolek. A ja na książki wydaję kasę bez wyrzutów sumienia, więc radość jest potrójna.

Zawsze też dialog po powrocie z zakupów może wyglądać tak:
K&K: O Mamo, wróciłaś z zakupów. Co kupiłaś dla nas?
Ja: Kajzerki na kolację.
Kacper: Te bułki cesarza?
Kajtek: Kajzera!
K&K: Ja cie! Ale będzie boska kolacja!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz