M.: No widziałem, 120 zabitych, strzelali na ulicach.
Kacper: Teraz? Nie dawno, jak była wojna? Dzisiaj?
M.: Tak synku, był zamach terrorystyczny w Paryżu.
Wyłączam telewizor.
Kaj: Mamo, u nas w szkole są flagi francuskie, mamy się modlić i śpiewać, ale nie zapamiętałem, dlaczego?
(I co tu robić? Tłumaczyć, wzbudzać strach? Ale jak ja mu nie wytłumaczę, to usłyszy od kogoś coś i będzie jeszcze gorzej.)
21.45. Słyszę kroki na schodach.
(Ale o co chodzi? 20.00: kąpiel, 20.30: czytanie Harrego, 21.00: Bajka-Grajka i spanie)
Kaj zapłakany: Mamo, ja już nie dam rady. Ciągle mi się śni, że umierasz! Boję się..
Tłumaczę więc bzdety o niebie, o opiece nawet po śmierci, o tym, że zawsze z nim będę w jego sercu, nawet jak umrę. K..wa! Noc mam z głowy....
Kaj pokasłuje. Dzięki zbiegowi okoliczności mamy akurat termin do laryngologa. M. jedzie z nim na wizytę. Ja w tym czasie z Kacprem, tramwajem do szkoły.
To uczucie jest dziwne, niespotykane. Jedno dziecko, wtulone we mnie, na kolanach. Bez oglądania się na boki, szukania, ogarniania dwójki. To takie lekkie, irracjonalne, bezproblemowe.
Idziemy przez Planty. Spotykamy znajomych: "A gdzie drugi?" Uśmiecham się w myślach: "Zostawiłam go w tramwaju"...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz