poniedziałek, 20 lipca 2015

20 km dziennie, czyli tydzień w Zakopanem

No i stało się! Pojechałam z dziećmi w góry. Chociaż w zasadzie do Zakopanego, bo góry były, ale z daleka. Po pierwsze dlatego, że dla mnie wybór morze, czy góry, to żaden wybór. Jadę nad morze, to oczywiste. Po drugie dlatego, że ze względu na remont pokoju chłopców (tak, przygotowania do pójścia do szkoły), wylądowałam sama z dziećmi na tydzień i to jeszcze bez samochodu.
Do Zakopanego Polskim Busem. Było cudnie, choć ja miałam chorobę lokomocyjną jeszcze zanim wyjechaliśmy, opóźnieni z Krakowa. Ale bilety kupiłam przez internet (chociaż zdziwił mnie fakt, że dzieci nie mają zniżki), autokar był klimatyzowany, z przyciemnianymi szybami (co wzbudziło nie małą sensację u dzieci), a co najważniejsze w takiej podróży - z toaletą! Poza tym podróż odbywała się bez przystanków.
Miejscówka w Zakopanem siłą rzeczy musiała być niedaleko od wszystkiego i to nam się również udało. Polecam Willę Bór. Piękne pokoje (my byliśmy zakwaterowani w apartamencie rodzinnym: 2 pokoje) z łazienkami i ze śniadaniem w formie szwedzkiego stołu. Dzieci pochłaniały niesamowite ilości wszystkiego z samego rana, a ja mogłam w spokoju pić kawę.
Nasz 6-dniowy, zrealizowany plan wyglądał następująco:

Dzień 1 (przyjazd):
Zaliczyliśmy Krupówki oraz Gubałówkę. Kolejka w górę, ale zejście na piechotę. Był oczywiście foch w związku z wszech otaczającą chińszczyzną. Kacper zwłaszcza, koniecznie chciał coś kupić. Umówiliśmy się tak, że pod koniec pobytu dostaniemy z pensjonatu zwrot kaucji, którą będą mogli wydać na co zechcą, a przez tydzień powinni się zastanowić, jaką pamiątkę chcą sobie kupić.
Zakupiłam również każdemu dziecku książeczki GOT PTTK, w których dokumentowaliśmy nasze "górskie" wyprawy, przez opis poszczególnych tras oraz zbieranie pieczątek w schroniskach i innych miejscach.



Dzień 2:
Dolina Strążyska, Wodospad Siklawica, Droga pod Reglami i Wielka Krokiew
Na dzień dobry uciekł nam autobus, a następny był dopiero za 45 minut, więc do Doliny poszliśmy na piechotę uzbrojeni w mapy oraz dziadkowy kompas i "koniec języka za przewodnika". Spacer okazał bardzo przyjemny, choć miejscami troszkę męczący - dla mnie oczywiście, ponieważ dzieci charakteryzowały się cieleniem po płaskim i prawie biegiem pod górkę. Przy okazji trzeba było ustalić zasady typu: w górach nie biegamy, nie skaczemy z kamieni, nie kopiemy kamieni, trzymamy się razem i czekamy na najwolniejszego, czyli Mamę. Każdy był zaopatrzony w swój własny plecak z piciem i przegryzką, a ja dźwigałam kanapki dla wszystkich i parę podręcznych rzeczy typu: chusteczki higieniczne, chusteczki mokre, pieniądze, plastry, krem przeciwsłoneczny itd.
Oczywiście, ja pierwszy piechur RP, spodziewałam się drogi asfaltowej pod samo schronisko, w związku z tym kamienie i nieubita droga trochę mnie zaskoczyły, ale daliśmy radę i to najważniejsze.
Mimo dużego tłoku udało nam się spotkać dzikie zwierzę typu żaba, wypić wodę z sokiem w schronisku/herbaciarni i paść do łóżek po powrocie.


Dzień 3:
Miało lać, więc: Sanktuarium na Krzeptówkach, Kolejka na Szymoszkową, Cmentarz na Pęksowym Brzysku, Muzeum Tatrzańskie i Aqua Park
Kacper: "Mamo, ale ja nie chcę do Kościoła!"
Ja (w myślach): "Ja pie...lę, co to będzie od września na religii? Może ich nie posyłać? Po kim oni takie antychrysty??!! A tak, po chrzestnych. W dupie, oni będą z nimi chodzić!"
Ja: "Rybko zobaczysz będzie fajnie, tylko przypominam, że musimy być cicho i że nie wolno biegać."
Poza tym do Sanktuarium pojechaliśmy miejscowym busem, co było atrakcją samą w sobie.
Potem 6-osobowa kolejką krzesełkową na Szymoszkową. Dzieci bawiły się cudnie, ja.. posiwiałam..
Cmentarz mnie zachwycił... Dzieciaki zwróciły uwagę na "górskie akcenty" na nagrobkach. Odwiedziliśmy też grób Kornela Makuszyńskiego.
Za to Muzeum Tatrzańskie okazało się być super (dziękuję za sugestię ciociu Rosiu!), bo oprócz rekonstrukcji chat góralskich, były narzędzia łowickie, formy do odciskania oscypków oraz wypchane zwierzęta. Zaliczyliśmy również (w ramach jednego biletu) górskie ogród botaniczny z upodobaniem wypatrując w każdej roślinie osławionego "barszczu" (Sosnowskiego).
Potem był obiad i oczywiście główna atrakcja dnia - wizyta w COCKTAILBARZE!!!!!!!! Swoją drogą, to się zastanawiam, jak oni robią te gigantyczne pączki??
Na koniec, po szybkiej wizycie w sklepie i zakupie stroju kąpielowego (dzięki Mati!) zaliczyliśmy Aqua Park. Rzeki, zjeżdżalnie były w porządku, ale hitem był basen zewnętrzny z wodą termalną, zwłaszcza w momencie, gdy rozpętała się burza. Natomiast za wizytę z trójką dzieci w parku wodnym uważam, że powinnam dostać medal matki roku :) Mam nadzieję nie powtarzać tego doświadczenia przynajmniej do czasu, aż Słodziaki nauczą się pływać!


Dzień 4:
Dolina Chochołowska
Do przejścia 11 km w jedną stronę.. Po podróży lokalnym busem i zakupieniu do plecaków przegryzek oraz napojów, ruszamy, na razie asfaltem.
Mniej więcej w połowie drogi asfalt się kończy i idziemy fajną ubitą drogą między drzewami, uważając na bryczki oraz samochody (tak, samochody). Wyprawa nie jest męcząca, droga się nie dłuży, ponieważ dzieciaki poznajdowały kije podróżnicze i jest dodatkowa atrakcja. Są z dwa, trzy podejścia pod górkę i w końcu docieramy do zabytkowych chat, do których wchodzą pasące się krowy oraz do schroniska na zasłużoną pomidorówkę. Potem jeszcze wizyta w kapliczce z "Janosika" i wracamy. W tzw. między czasie głaz na drodze, z którego wszyscy chcą skakać. No i odwieczny dylemat matki: kwoczyć, nie kwoczyć. Pozwalam. Kaj skacze i obija kolanem policzek, płacz, interwencja chłodną butelką wody mineralnej i więcej skoków nie było.
W hotelu parę wpisów do dzienników wakacyjnych, kąpiel i spanie.

Dzień 5:
Dolina Kościeliska
Kolejna dolina? Nudy! Chociaż chęć zdobycia pieczątki przeważa i ruszamy na wyprawę, mimo, że jest dość chłodno. Po drodze jednak planuję atrakcję - Jaskinię Mroźną.
Powiem tak, jakby mi ktoś wcześniej nakreślił realia, to w życiu bym nie poszła tam sama z dziećmi! Z głównego szlaku skręcamy w lewo na mostek i czarny szlak. Zgodnie z zasadą: dzieci wypruwają do przodu, a ja wlekę się za nimi prawie pionowo w górę przez dobre pół godziny (w myślach widzę siebie szczupłą po takim wysiłku). W kasie Jaskini (jedynej w Tatrach oświetlonej) możliwość zdobycia kolejnej pieczątki i bilet po 4 PLN nie wzbudza moich podejrzeń. Wejście do Jaskini - cywilizowane. Cała reszta to surwiwal łącznie z przechodzeniem przez o-wiele-za-małe dziury skalne na czworakach, czy pokonywanie zboczy wisząc na barierkach. Ale daliśmy radę!!!!!!!!!!! Dzieciaki w szoku, szczęśliwe, same tego dokonały. Ja - starsza o kolejne 10 lat :)
Tym razem w schronisku rosół, w drodze powrotnej przeżywanie wizyty w Jaskini, a na koniec zasłużone gofry i niespodzianka... wizyta Taty!



Dzień 6:
Morskie Oko
Wyjechaliśmy dość późno, po śniadaniu dla pułku wojska. Korek od Łysej Polany do parkingu na 45 minut. Ale nic to, nastawienie mamy dobre. Droga długa, nudna. Bryczki wte i wewte. Jedyny plus taki, że chłopcy stęsknieni za M. opowiadają mu przeżycia z całego tygodnia i droga mija szybciej. Nagle wyłaniają się "skróty". Coś się dzieje. Słodziaki znowu na przedzie, my wlokąc się za nimi.
Jesteśmy na miejscu. Obiad w schronisku, widoki przecudne. Pełnia szczęścia, przez 5 minut.
Pieczątki w Morskim Oku i przy Wodogrzmotach Mickiewicza. Mieliśmy pomysł zboczyć do Roztoki, ale sił już nie starczyło. Następnym razem.

Bo będzie następny raz. O dziwo :)







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz